Komentarze: 2
Moja wiara ... no cóż, czy silna, to raczej wielka niewiadoma. Zresztą zależy też, co kto rozumie pod pojęciem wiara. W skrócie napiszę tak ... w Boga wierzę, bo Bóg, to dla mnie konsekwencja logicznego myślenia. Zdarzyło się tak, że urodziłam się w rodzinie katolickiej, więc siłą rzeczy jestem katoliczką. A ponieważ kilkakrotnie miałam bezpośredni kontakt z innymi wyznaniami, więc zainteresowała mnie teologia katolicka. Studiuję ją tylko i wyłącznie ze względu na zainteresowanie tematem. Wprawdzie byłam na praktykach, ale tylko z ciekawości i fakt, że poszły mi nadzwyczaj dobrze nie ma dla mnie żadnej konsekwencji. Katechetką nie zostanę nigdy, bo nikt nigdy nie namówi mnie do powtarzania kilka razy tego samego ... tyle tylko, że w innej klasie. Inaczej ma się sprawa z drugim kierunkiem moich studiów ... resocjalizacją. Chciałabym pracować w jakimś domu dziecka, bo to bardzo ciekawa i inspirująca praca. Wiem, bo jeździłyśmy tam z koleżankami, jako wolontariuszki. Tak zresztą poznałam te dzieciaki. Z blisko setki dzieci tylko one chciały iść do jakiejś rodziny. Nie potrafię powiedzieć, czemu z kilkunastu wolontariuszek wybrały właśnie mnie, ale tak własnie było, to one mnie wybrały, a konkretnie dziewczynka i jej najstarszy brat. Średni chłopiec bardzo długo wstydził się mnie. Pomimo tego, że to one wpadły na pomysł, żeby ze mną zamieszkać, to nigdy nie traktowałam ich, jak swojego krzyża, czyli ciężaru. Od dziecka, i to dosłownie, lubiałam dzieci, z wzajemnością zresztą. Jeżeli już dźwigam jakiś krzyż, to jest nim fakt, że zawsze tracę wszystkich, których kocham. Nawet kiedyś jeden z księży stwierdził, że wygląda to na jakąś klątwę. Ale mniejsza z tym. Nie wiem, co mogłam zrobić, żeby dzieci zostały u mnie. Odwołać się od decyzji sądu? Tylko na jakiej podstawie? Bo czuję, że u mnie byłoby im lepiej?
Jest jeszcze jeden problem, o którym nigdy wprost nie napisałam, żeby nie wyglądało to na narzekanie. Otóż w momencie, kiedy sąd postanowił o umieszczeniu dzieci u mnie do czasu prawnego rozstrzygnięcia sprawy, nie było ani jednej osoby, która byłaby po mojej stronie z przekonania. Wszyscy zgodnie twierdzili, że nie poradzę sobie z dziećmi i oddam je z powrotem do domu dziecka w ciągu kilku miesięcy. A kiedy pobyt dzieci niebezpiecznie przedłużał się, zaczęli działać tak, żeby odpowiednio umilić mi życie. No bo jak np. inaczej uzasadnić fakt konroli u mnie w mieszkaniu po godz. 20? Za pierwszym razem panie zastały mnie przy praniu i napisały w sprawoadaniu do sądu, że w mieszkaniu był zaduch z pranych akurat przeze mnie brudów. Więc później brudy prałam dopiero po godz. 22, kiedy wiadomo było, że panie już nie przyjdą. W rezultacie spać chodziłam około godziny 1 - 2 w nocy. Tego typu i podobne uciążliwości znosiłam cierpliwie i byłoby tak i dalej, gdyby nie fakt, że najstarszy chłopak zadecydował, że nie chce u mnie już dłużej być. Może powinnam z nim więcej rozmawiać ... tyle tylko, że rozmowa z nim była możliwa tylko wtedy, kiedy on miał na nią ochotę. Jednego jestem pewna ... nie mogłam pozwolić na to, żeby bezkarnie bił młodsze dzieci. I nigdy nie chciałabym być w skórze sędziego ... nie wiedziałabym, jaką podjąć decyzję. Pomimo, że byłam w centrum całej sprawy i znam jej okoliczności, jak nikt inny.
Ogólnie rzecz biorąc, to lubię czytać Wasze komentarze i faktycznie najczęściej coś z nich wyciągam dla siebie. Jednak czasami chciałabym coś napisać i na tym zakończyć temat ... a w następnej notce przejść do innego, jakby nigdy nic. I wtedy właśnie bardzo rozpraszają mnie komentarze powodujące konieczność wytłumaczenia tego czy tamtego. Po prostu nie pozwalają na zakończenie tematu, tylko powodują rozdrapywanie ran. Inna rzecz, że często, zamiast zamknąć temat, sama rozdrapuję swoje rany.
"Kochaj tak, jakby Cię nigdy nikt nie zranił ..." do tego cytatu bardzo chciałabym potrafić zastosować się. Nie potrafię. I nie wiem, czy następny cytat "Co ma przeminąć, to przeminie, a co ma zranić, do krwi zrani ..." dotyczy też miłości ...