czyli ...
Ameryka w oczach elki.
Jestem w kraju praktycznie od środy, ale tylko na trochę, na chwilkę, na sekundkę i od czasu do czasu będę tu bywać, niestety. Dzieciaczki zostały za oceanem, a ja z Markiem wróciłam niedawno z wrocka, gdzie byliśmy na sylwku. A jutro rozliczamy się z fiskusem, bo okazało się, że są sprawy nie do przeniesienia i kontynuowania. No chyba, że zdecydowalibyśmy się na stały pobyt, ale to raczej wykluczone. Pozostaje więc pokochać latanie i wcale nie jest to takie trudne. Wydawało mi się, że jak już polecę tak daleko, to nie będzie mi się chciało wracać. A tu niespodzianka, niespodziewanie i dokładnie okazało się, że lubię latać.
A co do Ameryki.
Kolorowy zawrót głowy, bo inaczej nie da się tego określić. Mowa oczywiście o Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale nie tylko. Ale od nich zacznę swoją prezentację.
No więc tak. "Teściowej" przypadłam do gustu wyjątkowo, a szczególnie, jak zaproponowała mi przygotowanie wigilii i na własne oczy zobaczyła, że 12 potraw wigilijnych, to dla mnie coś tak oczywistego i prostego, że przygotowałam sama wszystko spokojnie w jeden dzień. Od tego momentu każdorazowo pukała się znacząco w czoło na widok własnego syna imieniem Marek, co tenże kwitował niezmiennie słowami: "ale angielskiego nie zna zupełnie". Mowa oczywiście o mnie, a wzięło się to, jak wkrótce "teściowa" mi wytłumaczyła stąd, że kiedyś powiedziała pochopnie, że dla niej nie do przyjęcia jest każdy, kto przybywa do kraju, którego języka nie zna zupełnie. Spokojnie odpowiedziałam jej, że wcale nie wstydzę się tego, bo Amerykanie też przyjeżdżają do Polski nie znając polskiego, a skoro oni, tacy bogaci, nie wstydzą się tego, to ja, biedaczka przy nich, też nie mam czego wstydzić się. W odpowiedzi usłyszałam: "i słusznie", po czym "teściowa" glebnęła - oczywiście psychicznie - i stwierdziła, że cofa to, co pochopnie powiedziała.
Życzenia wigilijne zakończyły się zupełnie niespodziewanie. Usłyszałam od Marka, że życzy mi jak najwięcej zdrowia, bo resztę wszystko już mam. Tak mnie rozczulił, że zarzuciłam mu ręce na szyję i przylgnęłam do niego całym ciałem. Poczułam do niego tak wielką wdzięczność, że niewiele brakowało, żebym popłakała się. Trwało to chyba całą wieczność, ale w końcu zapragnęłam go pocałować. Pocałowałam raz, potem drugi, trzeci, piaty i chyba dziesiąty ... i chyba nie skończyłabym, gdyby nie roześmiał się. I usłyszałam brawa. Wszyscy pozostali klaskali. A było nas w sumie 13 sztuk. I nawet nie zmieszałam się, tylko spokojnie złożyłam mu życzenia zdrowia i spełnienia wszystkich, nawet tych najskrytszych marzeń. Qrcze, jeszcze kilka takich, a zakocham się w Marku powtórnie.
Przy okazji dowiedziałam się, że jest taki przesąd, jakoby nieparzysta liczba osób przy stole wigilijnym wróżyła śmierć komuś z ich grona. Na dodatek w czasie kolacji wigilijnej nie wolno wstawać od stołu nikomu do momentu, aż spróbuje każdej potrawy, bo w przyszłym roku umrze. Nie dotyczy to tylko osoby przygotowującej wigilię, która może odnosić brudną zastawę i przynosić nowe potrawy. No i tu popisał się Marek, który wstał i poszedł do kuchni po chleb nie czekając, aż ja go przyniosę.
A tak nawiasem mówiąc, to chcąc nie chcąc, automatycznie i nie chcący uczę się angielskiego, a dokładniej mówiąc, amerykańskiej wersji angielskiego, a to, co niechcący zagnieździ się w mojej pamięci, przerabiam natychmiast na polską wersję angielskiego. Znaczy wymawiam to tak, jakby to było polskie słowo, czyli bez kluch w gębie i z polskim akcentem, co sprawia, że i tak mnie nikt nie rozumie. W rezultacie Marek, "teściowa" i "teść" zgodnie stwierdzili, że powinnam opatentować swój pomysł, bo może znaleźć zastosowanie w szkółkach dla snobów, którzy chcą nauczyć się angielskiego, ale talent do oryginalnej wymowy mają równy mojemu.
Z rozpaczy zmusiłam "teścia" do zawiezienia mnie do Hioba, co zrobił nawet bardzo chętnie, bo jak opowiedziałam mu, kim jest Hiob, to stwierdził, że tacy ludzie nie istnieją i tylko własnooczny ogląd pozwoli mu na uwierzenie w to. Hiob, czyli zarośnięty Piotr, nie zawiódł i glebnął dosłownie, jak mnie zobaczył na własne oczy a słysząc mój angielsko - amerykańsko - polski stwierdził, że po 16. latach pobytu u niego będę mówiła czyściej, niż rodowici Amerykanie. Nie powiem, nawet cwanie to wymyślił, jako, że sam jest dokładnie 16. lat już w USA i ściągnął tam każdego chyba Polaka, do jakiego miał adres.
Powiem tak. Ameryka, a przynajmniej jej północna część, okazała się w rezultacie bardziej rozrywkowym krajem, niż Polska właśnie. Nie bedę ukrywała, że główną tego przyczyną okazałam się ja oczywiście. A dokładniej rzecz ujmując, moja ignorancja w zakresie wymowy, a raczej rozmowy z kluchami w gębie. I tak, jak Marek przewidywał, kto chciał ze mną rozmawiać, usiłował uczyć się języka polskiego, co okazało się bardzo komicznym przedsięwzięciem.
Marek stwierdził, że w sumie, to nawet mam rację. I miałam, bo sama nie odczuwałam żadnej konieczności rozmowy z kimkolwiek, więc język nie był mi na nic potrzebny. Powiem więcej. Żałowałam, że trafiłam w środowisko Polonii amerykańskiej i każdy, w różny tam swój autorski sposób, potrafił porozumieć się ze mną. Nie będę ukrywać, że liczyłam na większy luz, znaczy większą ciszę w kontaktach międzyludzkich. Tymczasem poznałam taką liczbę ludzi, że głowa mała.
Jednak niezależnie od wszystkiego, jednego jestem pewna na 100% ... nigdy nie zostanę tam na stałe. Nie potrafiłabym żyć na stałe z ludźmi, którzy w zaproszeniu piszą, żeby przynieść ze sobą swoją wódkę. Amerykańska gościnność. Toż przy czymś takim nie ma już nic, czego można wstydzić się. Ze wstydu bym się spaliła, gdyby ktoś z moich gości przyniósł na proszone przeze mnie przyjęcie coś swojego do jedzenia lub picia. Ech, szkoda słów.
A tak bardziej na poważnie, to straciłabym wiele zostajac tam na stałe. Problem w pieniądzach. Te, które otrzymuję, jako procenty od spadku, tutaj wystarczają mi na dostatnie życie, bo jest to miesięcznie w sumie około 4.500 złociszy netto. Nie dość, że pracować nie muszę, to mogę spokojnie i na niezłym poziomie utrzymać co najmniej 5 osób. Tam wartość tych pieniążków spada o około 50%, więc starczyłoby tylko dla mnie na życie na podobnym poziomie, co tutaj. W rezultacie musiałabym pracować. Z tego, co zorientowałam się, to jakoś tak jest, że pracować i zarabiać bardziej opłaca się tam, ale wydawać pieniążki tu.
A w związku z językiem, to nasunęła mi się przy okazji pobytu w USA taka myśl, że nie muszę już szukać bezludnej wyspy, gdzie mogłabym zamieszkać ze swoim Ukochanym. Wystarczy, że znajdę kraj, którego języka oboje nie znamy zupełnie i nie będziemy chcieli uczyć się go. I jak w nim zamieszkamy, to będzie tak, jakbyśmy zamieszkali na bezludnej wyspie, czyli krótko mówiąc, będziemy samotni pośród tłumu. Takie 2 w jednym. Dobrodziejstwa cywilizacji i dobrodziejstwa wspólnej samotności.
Poznałam Indian w ilości kilkunastu sztuk w różnym wieku i różnej płci. I - o dziwo - wcale nie w USA, a w Kanadzie, do której zostałam zawieziona zaraz po zdradzeniu swojego zainteresowania Indianami. Okazało się bowiem, że Marka tata zna jednego pełnej krwi Indianina mieszkającego w Kanadzie właśnie, do którego bezskutecznie wybiera się od roku w odwiedziny. Dzieciaki bez problemu pozostały z Marka mamą, którą polubiły od pierwszego wejrzenia. A ja, nie dość, że moja znajomość angielskiego niewiele zyskała, to jeszcze zapragnęłam nauczyć się czegoś po indiańsku, do czego już niezbędny był mi ktoś znający mniej więcej angielski. I dopiero na miejscu okazało się, że "moi" Indianie znają, a raczej kaleczą, w równej mierze angielski, co francuski, więc żaden tłumacz nie był aż tak bardzo konieczny. Tym bardziej, że z jednym z Indian na tyle przypadliśmy sobie do gustu, żeby Marek z desperacją zakupił sobie oryginalny tomahawk i rozpoczął naukę walki nim. Co by nie mówić, to Indianie są bardziej przyjacielscy i mili, niż Amerykanie, ale też bardziej przystojni i kochliwi. Na tyle, że kilka razy dziennie musiałam przypominać sobie na głos, że mam 5 lat urlopu od miłości.
Przy okazji zdementuję plotkę, jakoby Indianie śmierdzieli. Ci, których poznałam, pachnieli świeżością i wolnością, powietrzem i przyrodą. A jeden z nich dodatkowo był tak delikatny, jak żaden z mężczyzn, których do tej pory poznałam i zarazem tak męski, jak wszyscy mężczyźni, których znam, razem wzięci.
Ech ... kolorowy zawrót głowy ... a może coś jeszcze?
|